4. Maraton Gdański – Relacja

Stare, oklepane porzekadło mówi – „do trzech razy sztuka”. Tak właśnie było z próbą bicia mojego rekordu życiowego w biegu maratońskim. Forma była życiowa, co zostało potwierdzone we Wroactiv, jak również Półmaratonie Warszawskim. Ostatnim jej rezultatem jest wynik podczas minionego już Maratonu w Gdańsku.

Najwyższy czas podsumować to, co już niestety trwa tylko jako element bliższej przeszłości.

Przez cały okres przygotowań nie miałem myśli o tym, kiedy ten trud się wreszcie skończy. To chyba dobrze, nie? Przygotowania szły naprawdę solidnie, bez nadmiernego zmęczenia organizmu. Nie było też tej piekielnej nudy, która potrafi się przemycić wraz z rutyną reżimu treningowego. W tym momencie wypada jeszcze raz podziękować Andrzejowi Witkowi. Głównie za to, jak sprawnie i trzeźwo potrafił ocenić moją dyspozycję w trakcie przygotowań.

Cieszę się też, że do tematu pilnowania swojej diety podszedłem bardzo rygorystycznie jak nigdy wcześniej. Oczywiście kosztowało mnie to dołożenie kolejnej jednostki treningowej. Było nią „Cowieczorne gotowanie dwóch śniadań, obiadu no i kolacji”. Było to sporym kosztem dla głowy zajętej przecież jeszcze normalnym życiem. Finalnie bardzo się to opłaciło i każdemu szczerze polecam konsultację dietetyczną. Przynajmniej po to by wiedzieć, że nie warto się głodzić w celu osiągnięcia wagi startowej.

Pomysł na start główny padł jeszcze przed zeszłorocznym Maratonem Poznańskim. Większość dużych maratonów w Polsce już przebiegłem i nie dostałem się do Londynu (jak znakomita większość). Z relacji znajomych słyszałem, że trasa w Gdańsku jest dość szybka. Oraz sama organizacja biegu stoi na wysokim poziomie. Istotnym dla mnie kryterium była też pogoda. Na początku kwietnia na Pomorzu pewny jest wiatr, do którego można się przygotować. W tym celu wybierałem do trenowania miejsca bardziej obfitujące w podmuchy. Było to dla mnie do przyjęcia w przeciwieństwie do upału, z którym przegrywam zawsze.

Po startach kontrolnych było niemalże gwarantowane, że jestem gotowy na łamanie bariery 2 godzin i 40 minut. Oznaczałoby to poprawienie swojego rekordu życiowego o prawie 8 minut (2:47:56). Jest to przepaść, ponad dwa kilometry różnicy. W ostatnich dwóch tygodniach przed maratonem w sumie zacząłem trochę świrować, co ja sobie w ogóle wyobraziłem. Tempo wydawało się realne dla nóg, ale trochę brakowało wiary, że głowa równie dobrze chce to znieść. Przy okazji miałem kilka sytuacji, które sprawiły, że limit pecha właściwie uległ wyczerpaniu. Była infekcja gardła i bardzo bolesna gleba, przez którą na tydzień przed zawodami stłukłem kolana.

Pozostało wystarczająco dużo czasu, by pozwolić sprawy zostawić takimi, jakie są z uwzględnieniem jak najpilniejszego minimalizowania ryzyka. Dużo spałem, mało biegałem i od czwartku jadłem potworne ilości węglowodanów. Martwił mnie gwałtowny atak termicznej wiosny, który zaczął się idealnie przed weekendem startu.

Po wylądowaniu na lotnisku w Gdańsku o 7:45 w sobotę starałem się nie rozpraszać swoich myśli nadmiernymi bodźcami. Mocno w tym pomogła bardzo duża gościnność ze strony mojego kolegi Adama, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Wspólnie z jego żoną Agnieszką zrobiliśmy mały rozruch, urozmaicony spotkaniem biegnących akurat Parkruna. Wspólnie skoczyliśmy też po pakiety i po tym nastąpił czas rozłąki aż do dnia startu. Oczywiście pokusiło Nas, by w ramach relaksu odwiedzić jeszcze Gdańską starówkę 😉

Noc przed startem nie należała do spokojnych. Coś mnie wybudzało i nie końca byłem zadowolony z jakości wyspania się. Nie miałem na to już wpływu, więc pozostało mi tylko iść na żywioł. Pogoda też nie nastrajała pozytywnie. Na szczęście słońce tymczasowo znalazło się tego ranka za chmurami.

30710493_442427652848806_553884329726443520_o

_DSC6965

Pod stadionem standardowa rozgrzewka, emocje już naprawdę sięgały u mnie zenitu. Był to miks przejęcia z mobilizacją – coś, czego od dawna mi już brakowało przed startem. Przeczuwałem, że jeżeli tylko odpowiednio zacznę dozować sobie tą radość, to sukces zostanie osiągnięty. Jeszcze szybka piona z napotkanym Adamem i zostało kilkadziesiąt minut do startu. Nie znałem nikogo, kto będzie próbować biec na czas podobny do mojego. Spokojnie ustawiłem się na czele stawki.

Wystartowaliśmy, z przodu znalazło się całkiem spore grono biegaczy. Mając wszystko poukładane w głowie robiłem swoje, bez względu na to co widziałem. Pierwsze 5 km biegłem ze średnim tempem 3:54 min/km które pierwotnie założyłem. Było trochę zakrętów oraz przebieżka przez Stadion Energa i starówkę. To wybijało z głowy myśl pilnowania tempa na podstawie wskazań GPS na rzecz używania stopera. Szło bardzo luźno, pierwszy punkt pomiarowy minąłem idealnie. W czasie 19:37, na 21 pozycji w generalce.

foto_mgd18_01_fsk_20180415_093049_2
Fot. Gdańsk Maraton

Progresja postępowała, przyspieszyłem o 2 sekundy na kolejne 5 kilometrów. Po 35 minutach miałem za sobą pierwszy żel marki Huma (jeden z czterech). Jak zawsze mnie nie zawiódł smakiem i konsystencją. Bez rwania tempa przeganiałem kolejnych zawodników, a trasa wciąż była bardzo przyjazna. Na 10 km byłem 18 open.

Od 10 do 15 kilometra miałem w planie średnie tempo 3:50 min/km. Przez wiatr jednak trochę szarpnąłem i ostatecznie wyszło wolniej o 10 sekund, co nie było przecież przerażającą stratą. Nie odczuwałem zmęczenia. Za to taktycznie uznałem, że lepiej nie będzie ryzykować zapasu mocy po 30 kilometrze. Zatem nie wyrywałem w celu korekty. 15 kilometr pokonałem o ‚oczko’ wyżej w klasyfikacji.

Kolejne kilometry do połowy dystansu zaczęły już lekko nużyć. Starałem się na każdym punkcie wypijać tylko odrobinę wody z kubka, resztą zaś się polewając. Zaczęło robić się ciepło. Półmaraton minąłem z czasem 01:21:14, czyli bardzo poprawnie względem planu. Zacząłem czuć, że to może być mój dzień, jeżeli tylko za mocno nie zacznę się cieszyć z realizacji planu na ten bieg 🙂 Trasa w tamtym momencie bardzo przypomniała bieg w Warszawie. Bardzo szerokie aleje z korzystnym wiatrem. Kolejna ‚dycha’ od 20 do 30 kilometra nie różniła się zbyt wiele od poprzedniej z uwzględnieniem, że udało mi się przyspieszyć. 25 kilometr mijałem już 15 open, 30 zaś już 13! Dojmująca zaczęła się robić samotność w tym biegu. Od początku nie spędziłem dłuższej chwili z nikim i tylko przelotnie miewałem interakcje z mijanymi biegaczami.

Wraz ze zbliżaniem się do 30 kilometra przeczuwałem, że kryzys może nadejść niespodziewanie. Robiło się ciepło i nieuchronnie nadchodził moim zdaniem najtrudniejszy fragment trasy. Było to niemalże 5 kilometrów w otoczeniu Parku Reagana. Jest to teren o zdecydowanie innej nawierzchni, niż reszta biegu (szuter + kostka bauma). W połączeniu z licznymi, krótkimi zakrętami czułem, że zostawię w tym parku dość sporo energii by utrzymać tempo. Niestety, ale zwolniłem. Stopy w leciutkich butach startowych zaczęły mnie palić, co oznaczało że na mecie będą usiane odciskami. W parku minąłem kilku zawodników, którzy nie mieli wystarczająco dużo siły, by kontynuować swój bieg. Cicho, ale jednak pokrzykiwałem, by nie dawali tak łatwo za wygraną. Sam w zeszłym roku dowiedziałem się, jak to jest i czułem, że wypada tak pomóc rywalowi. Na 35 kilometrze byłem 10.

30739657_1831159650249552_3483504045136543744_o
Fot. Kaszubska Poniewierka

Nadszedł moment, w którym wstępnie planowałem odpalić resztką swoich sił. Niestety, czułem że park zostawił niezłą sieczkę w nogach. Mimo, że tętno było niskie, to niewiele już umiałem z siebie wydusić. W głowie miałem jako główny cel skuteczne pokonanie tego legendarnego wręcz podbiegu na 37 kilometrze. Metę prawie było już widać, a była jeszcze tak odległa. Trzymałem się tylko myśli, by kontynuować swój bieg na bieżącej intensywności. Szkoda, że dalej nie mam w sobie tej cennej cechy wojownika. Mogłaby ona mnie zmobilizować do skrajności, mimo sporego bólu i zmęczenia.

DSC_1927
Fot. Gdańsk Maraton
foto_mgd18_01_fsk_20180415_112421_1
Fot. Gdańsk Maraton

Nadeszła ostatnia prosta. Chwyciłem jeszcze od Honoraty flagę Vege Runners i zacząłem triumfalny rajd ku mecie. Zameldowałem się z nową życiówką – 2:43:24. Byłem i jestem dalej z tego wyniku szczęśliwy. Nie miałem w głowie myśli, że gdzieś te 3 minuty zostały beznadziejnie stracone. To nie miało już znaczenia wobec faktu, że ten maraton był po prostu trudny, a ja mu podołałem. Okazało się, że dobiegłem na 9 miejscu Open. Przy okazji załapałem się na podium w swojej nowej kategorii wiekowej. PODIUM W MARATONIE!! To była radość. Mimo skatowanych nóg. Jestem dumny, że tak równomiernie byłem w stanie piąć się do góry. Nie będąc ani razu wyprzedzonym, co czasem jest lepszym wyznacznikiem dobrego przygotowania do biegu, niż sam rezultat.

foto_mgd18_02_ppw_20180415_114339
Fot. Gdańsk Maraton

_DSC7039

_DSC7048

Jedyne co mnie martwi, to fakt że teraz będzie mi już coraz trudniej o nową życiówkę. Myślę jednak, że tak dobrze współpracując z Andrzejem możemy osiągnąć jeszcze bardzo dużo 🙂

Teraz odpoczywam… I przezbrajam się na swój sezon biegów górskich. Jak wielu wie, miałem na początku czerwca pobiec Bieg Rzeźnika. Plany uległy zmianie i moim wielkim wyzwaniem będzie start na 71 km w ramach Festiwalu Biegowego Chojnik.

1 Comments

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.